Pożegnanie fenomenalnego w ostatnich trzech tygodniach sezonu grzybowego w Borach Dolnośląskich. Królują
podgrzybki, miejscami można spotkać
prawdziwki (w większości kapcie lub robaczywki), piękne
borowiki sosnowe, multum
maślaków oraz
gąsek zielonek. Jednak to już końcówka sezonu, a wyprawa, którą sobie sam zgotowałem będzie w mojej głowie tkwić przez wiele lat.;))
Darz Grzyb!;-) Piątek, 6 listopada 2020 roku. Wyruszam z wrocławskiego dworca głównego PKP przed godziną 5 na ostatnią w tym roku, wyprawę grzybową do Borów Dolnośląskich. Według rozkładu jazdy, powinienem się przesiąść w Legnicy, ale ja wybieram Miłkowice, ponieważ lubię tam popatrzeć na piękną, dwurzędową aleję lipową. Po godzinie 6 przyjeżdża niewielka jednostka spalinowa będąca pod opieką Kolei Dolnośląskich, która docelowo ma pojechać w kierunku na Żagań i Żary. W środku siedzi kilkunastu grzybiarzy, głównie z Legnicy. Atmosfera wyśmienita, bractwo rozmawia i wita mnie jak swojego. W tym miłym towarzystwie dojeżdżamy do Leszna Górnego. Zapewne większość grzybiarzy wysiadłaby w kultowej Studziance, ale po 25 października pociągi już tam się nie zatrzymują. To stacja, która jest czynna przez część roku. Korzystają z niej przede wszystkim grzybiarze. Szkoda, że w tym roku, z uwagi na opóźniony, jesienny sezon grzybowy, nie przedłużono zatrzymywania się na niej pociągów chociaż o 3 tygodnie. Przyszedł czas na mój leśny start. Postanowiłem pójść do Studzianki, z lekkimi odchyleniami po lewej i prawej stronie torów kolejowych, aby ostatecznie dojść do oddalonej o 14 km Wierzbowej Śląskiej. Pomyślałem sobie, że skoro mam cały dzień do dyspozycji to na luzie dojdę do celu przed zachodem Słońca. Znam tę trasę dobrze, ponieważ szedłem w ten sposób niejeden raz. Pierwsze wejście do magicznych Borów, w których listopad na dobre umościł panowanie późnej jesieni. Na niebie zwarta warstwa chmur stratus, które nie przepuszczają słonecznych promieni, ale generalnie jest przyjemnie ciepło jak na listopad i prawie bezwietrznie. Gdzie nie spojrzę, widzę setki
olszówek. Gdybym miał je zebrać to śmiało mógłbym podstawić sobie wagon kolejowy. Gatunek ten rośnie obecnie w niepoliczalnych ilościach. Zaczynają się pierwsze
podgrzybki. Głównie w średnich i małych rozmiarach. Ale widać też duże ilości ściętych trzonków grzybów po innych grzybiarzach, którzy tu licznie buszowali za kapelusznikami. Szału nie ma, niemniej
podgrzybki zaczynają zapełniać dno mojego pierwszego z dwóch koszy. Część zostaje jednak w lesie z uwagi na zarobaczywienie. Po sprawdzeniu małego, leśnego co nieco w ściółce po prawej stronie torów kolejowych, przeszedłem na lewą stronę i postanowiłem dość daleko oddalić się, gdyż wzdłuż torów grzyby są mocno przetrzebione, a mi marzyło się wejście na sektory znacznie mniej odwiedzane przez grzybiarzy. W koszyku było ledwie dno zakryte, toteż szło mi się lekko i szybko. Już sama obecność w Borach, bez względu na rezultat grzybowy to wielkie przeżycie. W końcu to ogromne tereny, w których można się bardzo łatwo zakochać i jednocześnie zatracić. Po przejściu trzech, może czterech i więcej kilometrów, postanowiłem przeciąć na szagę przez jeden z tysięcy kawałków starszego lasu sosnowego, gdyż nos “podpowiadał” mi, że tam może być grzybowo całkiem ciekawie. Okazało się, że nos dobrze posłużył jako grzybowy sejsmograf. Trafiłem na wielkie ilości
podgrzybków. Może i za wielkie, ponieważ pierwszy kosz zaczął się wypełniać grzybami bardzo szybko, a to spowodowało, że jego ciężar znacznie wzrósł. Grzyby trzeba było dokładnie sprawdzać i kroić, ponieważ wiele z nich miało towarzystwo w środku. Tak mniej więcej jeden na 3,4 grzyby był robaczywy. Ale znajdowałem też takie skupiska, w których 90% owocników
podgrzybków tryskała zdrowiem. Rozpoczęła się “rzeź podgrzybiątek”.;)) Fantastycznie wygląda po kątem grzybów początek listopada w Borach Dolnośląskich, ale koniec sezonu czuć już w powietrzu. W lesie jest bardzo wilgotno i raczej zimno, co w końcu przełoży się na zakończenie produkcji owocników przez grzybnię. Póki co, w dniu 6 listopada grzyby ścieliły się w ściółce gęsto i często.;)) Przy piaszczystych drogach doładowywałem do kosza liczne
gąski zielonki, które miejscami są całkowicie zakopane w piachu. Znajduję też pierwsze
prawdziwki, ale przeważnie są one robaczywe. Niemniej w lesie można jeszcze spotkać borowikowych mocarzy, którzy wbrew chłodnym i wilgotnym, listopadówym klimatom oraz niezwykle grzybożernym larwom, zachwycają zdrowotnością i turgorem. Są to jednak prawdziwkowe wyjątki, sprawiające wielką radość grzybiarzowi, który je znajdzie. Na wielu stanowiskach spotykałem też wielkie ilości przerośniętych
maślaków sitarzy, z reguły bardzo robaczywych. Pierwszy kosz zapełniłem grzybami. Dochodziło południe, a ja jeszcze miałem spory kawałek do Studzianki, a co dopiero do Wierzbowej. Trzeba się pośpieszyć. W drodze do Studzianki zacząłem zapełniać
podgrzybkami drugi kosz, ale Bory Dolnośląskie czaiły się na mnie ze wspaniałym prezentem. Mogę stwierdzić, że leśny Mikołaj przyszedł w tym roku o miesiąc wcześniej, bo 6 listopada.;)) Kiedy zobaczyłem pierwszego
borowika sosnowego, ucieszyłem się jak małe dziecko z wymarzonego prezentu! Kiedy zaś ujrzałem drugiego, trzeciego, czwartego, dziesiątego itd., zdjąłem plecak, postawiłem kosze i wpadłem w borowikowo-sosnowy amok!;)) Ależ fuks! Jaki fart! Nikt tędy długo musiał nie dreptać, skoro takie piękne
borowiki sosnowe znalazłem i to wszystko przy lub nawet na samej drodze! Nie wiedziałem co robić? Czy wszystkie grzyby szybko zebrać (bo a nuż konkurencja wyjdzie zza zakrętu lub z lasu), czy ochłonąć i spokojnie najpierw wykonać sosnowo-borowikową sesję fotograficzną. Rozglądnąłem się dokładnie wokół, nikogo na horyzoncie nie widać. Uff… Chwyciłem za aparat fotograficzny i zacząłem pstrykać fotki. Ze 30 minut zajęło mi podziwianie, szukanie i fotografowanie
borowików sosnowych. Wspaniała miejscówka i największa ilość
borowików sosnowych, jaką znalazłem w tym sezonie, paradoksalnie tuż pod sam jego koniec. Bory Dolnośląskie wciągnęły mnie na dobre grzybami, widokami, lasami, wrzosowiskami, urzekającymi, nieprzebytymi ścieżkami i ogromnymi terenami. A czas do pociągu płynął sobie w najlepsze i kurczył się z każdą minutą… Wciąż miałem spory kawał drogi do Studzianki i wciąż grzyby zatrzymywały mnie, ograniczały tempo wycieczki i dokładały kolejne dekagramy do dźwigania w koszach. Ale w sumie miałem jeszcze sporo czasu. Przecież dam radę, do Wierzbowej przejdę szybko, już bez rozglądania się za grzybami. Wiara w szybkie przejście trasy podsycała tę iluzję. Tymczasem kolejne cudowności sosnowe zatrzymywały mnie, w tym ten, który wyrósł wprost na piaszczystej drodze. Poza tym – będąc w środku Borów, z dala od cywilizacji, czułem, że żyję! Jak ja lubię zatracić się w Borach! Przenikająca cisza, lekko mroczne i jak zawsze magiczne, tajemnicze lasy oraz świadomość, że jestem w jednej milionowej tych potężnych terenów, które rozciągają się na obszarze dwóch województw – dolnośląskiego i lubuskiego. Po przyjściu do Studzianki, czeka mnie jeszcze 7 km drogi z dwom, załadowanymi, ciężkimi koszami grzybów. Wizja „ucieczki” wszystkich pociągów staje się coraz bardziej realna... Co było dalej? Napisałem o tym w pełnej relacji na blogu: https://www. lenartpawel. pl/od-leszna-do-wierzbowej-czyli-jak-wciagaja-bory-dolnoslaskie. html Pozdrawiam i Darz Grzyb!;-)