Miałem jechać na grzyby po pracy w piątek, ale dzisiaj żona zadzwoniła po fajrancie, że zmiana planów i dziś mam wolne, a jutro obowiązki rodzinne. Dawno nie miałem dnia, kiedy podejmowałem tylko słuszne decyzje i dziś to właśnie taki dzień. Pierwsza decyzja: jadę do lasu. Przebiłem się przez miasto, wziąłem leśne ciuchy i obiad (bułkę z kawałkiem kiełbasy), po drodze ostatnim wysiłkiem instynktu samozachowawczego skręcam pod sklep, żeby kupić chleb (żona by mnie zabiła). Oczywiście kolejka, pani przede mną wymyśla jakieś gierki na czas, a mnie się pali ziemia pod stopami, dzień się kurczy. W końcu wyrywam z Zabrza, ale za miastem nagle wszyscy mają mój pośpiech gdzieś, maszyny zjeżdżają z pól, kierowcy tirów koniecznie muszą się włączyć do ruchu przede mną, a osobówki suną leniwie do sklepu czy gdzie tam, wlokąc w sobie zrzędliwe teściowe i zrezygnowanych swym losem zięciów. Tak przynajmniej to odczułem, wszystko przeciwko mnie. W końcu mam wolną drogę, jadę w stylu Kubicy i za kilka chwil dojeżdżam do lasu. Na parkingu 3 auta, druga słuszna decyzja to rezygnacja z
kani rosnących w pobliżu, jazda na
podgrzybki, więc skręcam i ląduję na następnym parkingu, tam tylko jedno auto - jest ok. Po chwili wchodzę w las, w dębowym młodniku zero, ale obok, w niewiele starszym mieszanym
podgrzybek za
podgrzybkiem, zbieram w tempie dobrze ponad 100 na godzinę. I to wszystko 200 m od parkingu. Idę dalej do niepozornego rowu, gdzie dwa tygodnie temu nazbieraliśmy z kuzynem sporo
prawdziwków. Po drodze znajduję
kanie, trzy ścinam, ale potem rezygnuję, przecież będzie z nich miazga, zabiorę w drodze powrotnej. Po godzinie mam pół kosza
podgrzybków, tj. około setki, rosną bez jakiejś wyraźnej zasady, raz w świerkach, raz w sosnach, na świetle, w głębokim cieniu, albo też na odwrót, wcale ich tam nie ma. Zostaje mi godzina, zaczynam przeglądać wspomniany wcześniej rów. Robi się czerwono od
muchomorów, więc może nareszcie potwierdzę teorię (i praktykę) o sąsiedztwie
muchomorów i
prawdziwków. Pierwsze kilkadziesiąt metrów tego nie potwierdza, znajduję z muchomorami
podgrzybki,
maślaki i
kozaki, ale nie
prawdziwki. W końcu są! Na 8 sztuk połowę muszę zostawić pod świerkiem, bo się rozlatują w rękach, ale reszta jest niezła. Za chwilę wyrośnięte
ceglasie i jeszcze parę metrów spaceru rowem i okolicą i wreszcie znajduję
prawdziwki co kilka kroków. Rosną w dość wysokiej trawie, nikt tu nie zaglądał od dawna, więc są dobrze wyrośnięte, albo nawet przerośnięte. Zbieram tak i zbieram, kończy mi się miejsce w koszu, więc rozwijam reklamówkę i szybko ją napełniam. Jestem w grzybiarskim niebie. Godzina 18:45 sprowadza mnie na ziemię, zaraz mi przychodzi na myśl wspomniany tu niedawno kawałek O. N. A. i mówię sobie "dość". W szarówce wracam kilometr do auta i jestem znowu w niebie, kiedy mogę trawić swój sukces. Wreszcie mogę się nie spieszyć i chłonę wzrokiem, słuchem i węchem wszystko, co namierzą moje zmysły. W domu to już nie niebo, tylko kuchnia i robota z grzybami, ale i tak jestem szczęśliwy, bo wiem, że świbski las mnie kocha tak, jak ja jego. Wchodzę w niego i nic nie muszę, a on mi daje to czego moja dusza potrzebuje. Dobra, koniec poezji, pozdrawiam i idę sprawić resztę grzybów.