Dziś w przerwie w pracy wygospodarowałam 3 godziny na las. 2 godziny z małym haczykiem zbierania grzybków + po 1/2 godz. dojazdów rowerem i 1/2 godz. szukania roweru (za karę). W lesie wilgotno, sosny, trochę świerka i modrzewia.
podgrzybki rosły tylko w sprawdzonych miejscach choć trafiło się parę rodzinek przy okazji przejścia z miejscówki na kolejną. Część gra w chowanego w trawie, albo pod drobnymi gałązkami, albo kamuflując się igłami, tylko te we mchu świecą fajnie łebkami. Nazbierałam w sumie 178
podgrzybków, głównie słoiczkowych. W domu odpadło może z 5.
wracając już do domu z łupami, pokusiło mnie jeszcze zboczyć w jedną dróżkę... Myślę... tylko zerknę. Nie zapisałam sobie gdzie zostawiam rower (a na bagażniku cały kosz z grzybami) bo przecież tylko zajrzę. I tak krok za krokiem, tu w lewo, prawo, do tyłu i w bok i oczywiście się zgubiłam. Grzybów znalazłam tam 6 z czego po drodze połowę zgubiłam brnąc na przełaj przez wyższe ode mnie paprocie i wysokie trawy. Do tego 3 krotny zawał po drodze, bo... Pierwszy: naruszyłam mir domowy mieszkańców lasów... zerwało się nagle z miejsca stado łani +2 wielkie jelenie. Drugi chwilę potem, bo z zagajnika wyskoczył spóźniony kolejny jeleń, +-30 m ode mnie i pognał do stada. A żeby wrażeń nie było z mało, po jakimś czasie przy młodniku bliskie spotkanie, bo góra 10 metrów ode mnie wyskoczyło no właśnie... dzik czy locha - nie wiem. Za wielkie to to nie było, ale wystarczająco na tyle, że zamarłam. Wiedziałam, że kiedyś mi się może trafić. Tak blisko pierwszy raz. I chwatit. Na szczęście dało pędem nura w młodnik, ale stałam jak wryta, a serducho waliło mi tak, że wydawało mi się, że w całym lesie słychać to dudnienie. Taka kara za pazerność, ale jestem mega zadowolona, że udało mi się wyskoczyć do lasu, tym bardziej że do czwartku zero szans na takie wyjście.