Tym razem powrót do korzeni. Miała być wyprawa grzbietem w stronę Szklarskiej Poręby, ale jak tylko weszłam do lasu zaczęłam widzieć żółte kapelusze. Najpierw pojedynczo a później całymi stadami. W sumie w zeszłym roku nie zrobiłam ani jednego słoiczka z
maślakami, więc czemu nie mogą być
maślaki.
I tak krok za krokiem koszyk wypełniał się młodymi, jędrnymi grzybkami. Po godzinie miałam już prawie pełny kosz, a nie byłam nawet w połowie zbocza. Mimo wszystko postanowiłam wspiąć się na górę i sprawdzić sytuację z
podgrzybkami.
Maślaki jednak nie ustępowały a ciężar kosza rósł zupełnie nieproporcjonalnie do dorzucanych systematycznie drobnych grzybków. W końcu jakieś 50 metrów od grzbietu i po wypełnieniu w połowie zapasowej szmacianki poddałam się i zaczęłam schodzić. W sumie oprócz stosu
maślaków w koszyku wylądowało też kilka
podgrzybków i
kozaków. A dostojny
prawdziwek pozostał pilnować lasu.