Ponieważ wczoraj górę wziął pragmatyzm i odrobina rozsądku, to odpuściłam z wielkim żalem leśny spacer i ogarnęłam pół ogródka.
Dziś miałam ogarnąć choć odrobinę pozostałej części, ale nie wytrzymałam. No w końcu niedziela jest, co ja będę z grabiami latać. Nawet mój szanowny mąż mnie podburzył mówiąc (z miłym uśmiechem jak zawsze): "zostaw te grabie, weź miotłę i leć " 😜😜 No to koło południa odpaliłam i poleciałam. I dobrze, bo las jakby wiedząc, że dopiero za tydzień znów go odwiedzę, zrobił mi niespodzianki i naładował akumulatory na cały tydzień. I tak...
dał mi zaraz na początek dwa nieco dziabnięte wielkie
ceglastopore, potem jeszcze kilka mniejszych, ale żaden nie był w stanie idealnym. Zważywszy na porę listopadówą, uznałam, że nie wypada wybrzydzać i zabrałam większość czyli 7, zostawiając chyba z 5 takich, którym jakiś zwierzak z krzywymi zębami zeskrobał skórkę. A potem... a potem pojawiły się one!!!!! tak, jeeeee, hurrrra... dwa wielgaśne
prawdziwki. Aż mnie zatkało. Bo, że niby jak ? przecież byłam tu dokładnie dwa dni temu i nie widziałam ich ?? a przecież wielgaśne. Ani ja, ani jak widać inni, a przecież świeże ślady wskazywały na to, że ktoś wcześniej już tu nieźle poszurał. Serducho zabiło, dziobas roześmiany. Ależ to fajne uczucie. Mina zrzedła mi niestety po rozkrojeniu... ilość mieszkańców wskazywała na to, że zasiedlenie nastąpiło znacznie wcześniej niż dwa dni wstecz. No trudno. Poczłapałam dalej i trafiły się jeszcze 3
podgrzybki w stanie prawie nienagannym, a kilka brzydaków zostało w lesie.
No ale nie dało mi spokoju... wróciłam do miejsca, gdzie zostawiłam poćwiartowane
prawuski. Pokrążyłam.... i tuuuu się schowałeś... ty....
Ten trzeci miał zdrowy cały kapelusz, ale nożysko prawie skruszyło się w rękach. Wiedziałam, że jeśli przekroczę magiczną linię, las wciągnie mnie na 2 kolejne godziny więc z żalem, ale zawróciłam. Na wszelki wypadek wróciłam jeszcze raz w miejsce znalezienia
prawdziwków. I... i w rowie...
maślak gigant. Zdrowiutki jak
rydz. No to jeszcze raz wróciłam... ale tym razem pozbierałam tylko szczękę, która mi opadła w momencie gdy zobaczyłam te prawdziszony. Wracając do domu, zrobiłam pół godzinną rundkę po bargłówkowym lesie, ale już bezowocnie. W sumie 2,5 godz. z dojazdem w te i na zad. Miotła odstawiona na tydzień więc będę tylko podglądać znaleziska innych grzybozakręconych. No to pyrsk, ludkowie.