Półtorej godziny w lesie, dwadzieścia pięć
rydzy wpadło do koszyka. Las iglasty, z nielicznymi wstawkami drzew liściastych. Sucho i jeszcze raz sucho. Z grzybów tylko
rydze, a z innych "przyjemności" strzyżaki, brrr.
Nigdy nie zbierałam
rydzów, widziałam na żywo, ale nie zbierałam. Kiedyś ten pierwszy raz musiał nastąpić. Dziś po południu z koleżanką bryknęłyśmy do lasu. Dla mnie on dziewiczy był, dla koleżanki nie. Dlatego musiałam jak ta satelita, w miarę blisko się niej trzymać. Nie wiedziałam, że grzyby te mają takie grzybne kryjówki. Jako, że nastawiona jestem na inne grzyby i na nie wzrok mój wyostrzony jest, po prostu te małe rude cwaniaki dziwnym trafem omijałam. Koleżanka zaprawiona w zbieraniu tychże spryciarzy co chwilę się schylała. Zbiór jej był bardziej okazaly niż mój. Ale wcale nie psioczę, tylko wdzięczna jej jestem, że na taki pomysł wpadła i lasu swojego mi użyczyła. W końcu i ja kryjówki tych paskudników zaczęłam dostrzegać i do koszyka z nowo nabytym zamiłowaniem do nich wkładać. Dzień cały miasto moje ukochane otulała mgła mleczna z mieszanką pyłów smogowych, co nastrój ponury powodowało. Po przejechaniu iluś tam km zakopianką, oczom naszym piękne słońce się ukazało i przez cały pobyt w lesie nam towarzyszyło. Jako, że las ten bardziej iglasty, jesień wieloma barwami nie pomalowała drzew, ale i tak pięknie było, strumyk szumiał a te latające kleszcze - strzyżaki usiłowały pobyt mi uprzykrzyć. Ale im się nie udało. Aha, jeszcze jedno - nie śpiewajcie grzybom piosenki: rudy
rydz, bo jakoś jej specjalnie nie lubią. Tym sposobem, w dniu dzisiejszym zostałam kolejna milośniczką
rydzów. Życzę wszystkim udanych zbiorów, bo to nie koniec jeszcze 😀