Niewiele tego, ale zawsze coś.
Prawdziwki,
kozaki czerwone i szare po klika sztuk,
podgrzybki i
ceglasie po ponad 20. Parę osobników ładnych, reszta czasy świetności dawno za sobą zostawiła. Lasy mieszane z przewagą dębów, przeplatane brzozami, sosnami, świerkami.
Trzeba kupę szczęścia mieć i kupę cierpliwości, żeby coś konkretnego w koszyku zagościło. Grzyby na moich terenach totalnie lekceważą fakt, że wrzesień jest i należałoby trochę "popracować". Tak jak w tajemniczy sposób tydzień temu się pojawiły, tak równie tajemniczo zniknęły. Pozostało trochę przerośniętych, poszatkowanych przez żuczki, zarobaczonych gigantów czy skarłowaciałych niedoróbków, aczkolwiek kilka sztuk pięknych, świeżych i zdrowych się trafiło, ot choćby te ze zdjęcia, wyjątek od reguły jakiś. Grzybów mało, ludzi sporo, puste wiadra, puste kosze w rękach się huśtają, smętne miny, rozżalenie... a w Beskidach eldorado.... ech, nie ma sprawiedliwości na tym świecie, nie ma. Po nastym kilometrze wędrówki zaczęłam już grzyby olewać, kontemplować okoliczności przyrody zaczęłam. No i proszę.... tajemną przesiekę leśną przecięło stado jeleni, a dokładniej łań z młodymi. Stałam, patrzyłam i liczyłam jak zza krzaków kolejno wychyla się głowa, jeden, dwa.... siedem, w tym 2 byczki szpicaki. Pochód przeszedł nie zauważywszy mnie wcale. Nieczęsty to widok, toteż w jakiś sposób wyróżniona się poczułam. Jakby się tak dokładnie zastanowić bilans mej leśnej wyprawy poniekąd dodatni był :)