Zdruzgotana, to najmniej adekwatne określenie tego, jak się czuję. Po 4 tygodniach choroby a co za tym idzie - nieobecności w lesie, gdzie roznosiło wręcz mnie po Waszych wszystkich doniesieniach, aby tylko wybrać się z powrotem do lasu. I w końcu dziś... wymarzony i wyczekiwany wypad. I co...??? I zero, kompletne zero: (: ( Na wizytację do starego lasu mieszanego pojechałam z 6 innymi towarzyszami [w tym 4-ką dzieci].... Bilans wręcz dla mnie tragiczny - 1 [słownie: jeden] młodziutki
podgrzybek, który w ostateczności Zocha [5-letnia córka brata] zagubiła gdzieś w czeluściach mchowych. Po 3 h plądrowania, zagubienia drogi, wracaliśmy [przynajmniej dorośli]... sfrustrowani. Ja - wręcz załamana. Tak wyczekiwany wyjazd, warunki niby sprzyjające, a mimo to....
Ciężko mi ocenić, czy to wynik zbyt zimnych nocy, zbyt małych opadów.... Dręczona gorączką nawet nie byłam w stanie racjonalnie ich ocenić w ciągu ostatnich dni.
Jedyne pocieszenie to "cokolwiek" uwiecznione na zdjęciach, dające jakąkolwiek kompensatę leśnych darów.
Pozdrawiam Was wszystkich i zazdroszczę Wam [choć to nie po Bożemu] Waszych zbiorów.