Czasem (ostatnio często) idzie się na grzyby i wraca się z niczym. A czasem jedzie się pozwiedzać, a wraca z koszem pełnym grzybów.
Rydze znalezione przypadkiem na wycieczce krajoznawczej, która niespodziewanie zamieniła się w grzybobranie. Nie bez udziału magii...
Jako że, jak wiadomo, grzybów nie ma, w ostatni pełny dzień urlopu postanowiłem wreszcie zwiedzić ścieżkę geoturystyczną w dawnej kopalni wegla brunatnego Balbina na Łuku Mużakowskim. Ścieżka odpierniczona, ławeczki, wiaty, wieża widokowa. Drogi szutrowe równe jak stół, z rowami i skarpami po bokach. Wiadomo, pogranicze, konkurujemy z Niemcami... Po tych drogach śmigają głównie rowerzyści, czasem towarzystwo z kijami. Wszyscy bardzo eleganccy i kulturalni. Jest główna trasa i boczne. Te boczne też wypasione, a jakże. Tylko mniej uczęszczane. Właśnie skrecilem w taką boczną aby sobie usiąść i wtedy, nie wiadomo dlaczego, pomyślałem o Yadze, czy dziś też nazbiera
rydzów. I gdy tak myślałem na zielonej skarpie przy drodze zobaczyłem coś pomarańczowego.
Rydz! A obok drugi, i następne. Było kilkanaście. No nie można zostawić a nie ma w co zabrać. Zmiana planów, najkrótszym ze skrótów do samochodu. Na szczęście wałówę i termos spakowałem w koszyk. Wracałem spiesznie (wytną czy nie wytną). Nie wycięli więc ja wyciąłem. Ostatni rósł na grzbiecie skarpy i musiałem się po niego wspiąć. A za skarpą... Rzadki sosnowy las porosły kępkami trawy. Rydzowy supermarket. Całe mnóstwo, połowa zdrowa. Tak dawno nie zbieralem
rydzów. Tak dawno nie znalazłem tyle
rydzów. Ten koszyk dał mi więcej radości niż wszystkie tegoroczne sosnowe. Yago, twoje czary działają na odległość...