Grzyby! Grzyby! Grzyby! W tym "sezonie" to widok tak szokujący, że nadzieja - która jeszcze nie umarła - przerodziła się w euforię. Co tam euforia to prawdziwa ekstaza widzieć grzyby po tak długim bezgrzybiu. Ale to tylko blaszkowce, może jadalne, ale ja akurat ich nie zbieram, poza tym rosły w parku przed kościółkiem, a tam często psy urzędują. Ale sam ich widok rozpalił serce i nadzieję. No to modły do Najwyższego i po wyjściu (boczną furtką) od razu zobaczyłem całe pole grzybowe. Młodziutkie, malutkie, powiedziałbym śliczne...
gdyby nie były obrośnięte pleśnią jak camemberek po tygodniu leżenia w wilgotnej piwnicy. Duch grzyboświrka nie pozwolił mi jednak zwątpić, wygłosiłem krótką tyradę na temat wypalonej żarem tropików grzybni, a w resume zawarłem krótki, ale treściwy wniosek - jeśli tu w parku wysypały się jak... grzyby po deszczu, to w lesie natrzaskamy pół wiadra. Więc postanowione - jedziemy do Mikołowa, na naszą czubajkową miejscówkę. I zaraz po zakończeniu przemowy zobaczyłem piękny brązowy łebek. Gdy się schyliłem - drugi, trzeci itd. Tu akurat zrobiłem odstępstwo od własnych zasad - niby park, ale rosną na zboczu prawie 50 st. nachylenia, więc tam
pies nie wejdzie. W minutę nazbierałem kopiastą garść malutkich
zajączków. 13 szt. Trochę dziwnie się zachowywały - wychodziły z ziemi same, jakby nie były przyrośnięte do podłoża. To może z powodu bardzo słabej, zniszczonej upałami grzybni. Jadąc na miejscówkę już sobie wyobrażałem ten wynik 13/min to przecież 780 grzybów na godzinę! W prawdziwym lesie po pierwszych dziesięciu krokach znowu brązowy łebek (na zdjęciu zaraz przy kozaku, lekko popękany), wygląda jak skrzyżowanie
zajączka ze
złotoporym. Zaraz za nim ukazały się tysiące grzybów, no bardziej grzybków, chyba
czernidłak gromadny. Trujący nie jest, ale do statystyki nie bardzo się nadaje bo wynik byłby już powyżej 1000 grzybków na godzinę, ale na co komu liczyć takie maleństwa, to by było jak liczenie
opieniek na sztuki... Godzina w lesie, okazała się tylko przyjemnym spacerkiem na świeżym powietrzu. Dalej było już zero komletne i totalne. Ani psioka, ani trujoka. Wreszcie gdy pogodziłem się z myślą, że jednak w tym sezonie będzie kicha, a grzyby rosną tylko lokalnie małymi plackami na pustych hektarach, przypomniałem sobie niespodziewany tryumf w postaci wielkiej garści
zajączków. W duchu więc złożyłem modły dziękczynne za niespodziwany zbiór, skierowałem kroki swe z powrotem i... zobaczyłem na dole kamieniołomu wielki brązowy kapelusz. Tym razem kozaczysko, jak się patrzy. Choć ślimaki dowiedziały się o nim wcześniej. Z mieszanymi uczuciami wróciłem do domu, a tam owe "mieszane" zmieniły się w ambiwalentne, gdy okazało się że wszystkie katowickie były zasiedlone i to dość mocno bo lokatorzy zajmowali już poddasze. Został
kozak i zajączko-złotopór.
Darz grzyb! Oby mama natura zdołała jakoś się odrodzić.