2 maślaczki modrzewiowe, 2
podgrzybki w całkiem niezłej kondycji (jedne i drugie zostały w lesie) i 6
zieleniatek, te z kolei wylądowały w koszyczku;-D...
W końcu udało się znaleźć odrobinę czasu by ruszyć tyłek do lasu. Dzieciaki sąsiadów widząc mnie z koszykiem patrzyły na mnie jakoś tak dziwnie, Novemberus Idiotus, jakoś tak patrzyło im z oczu. Mam nadzieję, że nie stracę dobrej reputacji, jeżeli jeszcze ją posiadam, u dorosłej części sąsiadów. Zawsze mogę powiedzieć, że zabieram koszyk, bo idę po szyszki. Smolić to. W lasie, lekko zamglonym skąpanym w słońcu, panował jakby angielski klimat. Ciszę tylko nieco zakłócał szum z pobliskiej A-4-ki. Mimo to, każde chwila pobytu w lesie relaksowała jak masaż stóp, przez sympatyczne Tajeki w Bangkoku. Miło było ale się skończyło gdy pani Vincentowa przez telefon kategorycznie wydała rozkaz powrotu. Warto było,
zieleniatki duże, piękne, jędrne, jutro upieczone na zbyt drogim masłem, polskim czosnkiem (mam nadzieję, że nie azjatyckim), i cebulką będą masowały moje podniebienie. Ciąg dalszy może jeszcze w tym roku nastąpi..., oby. Pozdrawiam Grzybniętych.