Przekonaliście mnie ostatnio by nie zawieszać koszyk na kołku. OK, dałem się namówić. Pozazdrościłem Wam ostatnich duetów na wyprawach, więc zrobiłem wszystko, wszystko by przekonać kobietę, wyobraźcie sobie kobietę, która nie jest Grażką, Bazylią, Grzybi@rą, Emilem, sorry Emil jak Kopernik nie była kobietą, czyli nie jest zaczarowaną wszelkimi rurkowcami i blaszkowcami. Okazało się, że nie było tak trudno jak myślałem. Wróciłem z pracy i niedowierzałem, pani Vincentowa wołała z dołu - Jestem gotowa, jak długo mamy na Ciebie czekać? My, czyli pani Vincentowa i Alfik. O trzynastej las przywitał nas pełną paletą ciepłych barw. Dywan z żółto-rudy klonowych i dębowych liści zapraszał w swoje gościnne progi jak czerwony dywan w Cannes. Tylko tłumów na szczęście nie było, a jedynym paparazzi byłem ja, a gwiazdą? Gwiazdą była Natura przez duże N, był Las, Ziemia, Home, tak Dom. Rozkoszą było zatopić się po czubek głowy w tej harmonii z tym co nas otacza, czuliśmy jak poprzez miliony połączeń neuronów jesteśmy jednością z tym Home. Do rzeczywistości przywrócił nas czas, a mianowicie... czas wracać. Niestety szara rzeczywistość. Bo jutro trzeba... w poniedziałek trzeba... Chciałbym już założyć t shirt "już nic nie muszę", ale chyba jeszcze muszę trochę poczekać.