Natchniony poezją Tazoka Sznupoka i wielu innych, zatęskniwszy w środku miasta za ciszą, wybrałem się na grzyby niemal w samo południe. Z Katowic wszędzie daleko, więc po kontroli ilości oparów w baku, zdecydowałem - najbliższy w Panewnikach las, cichy i spokojny, głownie liściasty, gdzieniegdzie pachnący igliwiem i spaloną gumą (?). Kilkunaście minut i już wkraczam w oazę zieleni (tylko czemu tu tak brudno od sadzy?). Grzybów od groma i trochę - purchawki, muchomorek cytrynowy, stadko
rycerzyków czerwonozłotych, rydzopodobne przysmaki dla teściowej. Nieopodal w środku lasu na nieużywanym postkom parkingu dwóch zawodników katuje silniki, paląc gumy. Pięknie zryty przez dziki las (może to one zjadły wszystkie jadalne?) na chwilkę cichnie, dzięki czemu mogę się wsłuchać w daleki stukot pociągu i szelest lekki kropelek na liściach, o już nie na liściach tylko na głowie, więc schylam się po brązową główkę i biegiem do auta. Zanim odpaliłem, minęło mnie truchtem ze dwóch zbieraczy, każdy po pół reklamówki grzybów, więc może nie jest tak źle. Po kwadransie wycieczki wracam do kamiennej pustyni poczytać przepiękne wspomnienia z prawdziwego zielonego, czystego, cichego i pachnącego lasu za które wszystkim pięknie piszącym pięknie dziękuję bo podnoszą mnie na duchu. Żeby statystyce zadośćuczynić, na zdjęciu obok mojej zdobyczy pięć grzybów z atlasu Orłosia które może bym znalazł gdybym dotrwał do pełnej godziny.