Śniadanie…kręcę się kawa… chodzę do okna i z powrotem…i mój mąż: no co cię tak nosi..
Ano nosi, nosi myślę, bo nie wiem w który las uderzyć.
Ano nosi, nosi myślę, bo nie wiem w który las uderzyć. Chwilę później M. widząc, że już ubieram „grzybowe” buty, jeszcze nieśmiało rzucił „przecież chciałaś w ogrodzie coś porobić, bo w lesie ponoć już prawie nic…”
Jakie nic, jakie nic… a w ogrodzie przecież mogę później…
Wychodząc pożegnał mnie miłym uśmiechem zakreślając wymownie palcem kółko na czole. I już mnie nie było. Na miejscu wzdłuż drogi sporo samochodów. Spacer po lesie przy dzisiejszej prawie wiosennej aurze, kto był ten wie, że fantastycznie. Przygarnęłam fajnego
siedzunia i dwa
ceglasie.
Wróciwszy do domu M. był bardzo zdziwiony, że tak szybko, bo zakładał, że przy takiej pogodzie nie będzie mnie ze 4 godziny. I słusznie, bo przyjechałam tylko zamienić auto na rower i pojechałam zwiedzać okoliczne lasy. Efekty dzisiejszego spaceru: fizyczne i namacalne, to po pierwsze wspomniane grzybki wyżej, a w Bargłówce zdrowiutki kozaczek oraz
prawdziwek, który z uwagi na starcze zmiany został w lesie. Po drugie mokro w jednym bucie w wyniku wdepnięcia w kałużę przykrytą liśćmi. Jak wylazłam z błota, przypomniałam sobie taką przyśpiewkę… stała Andzia w ogrodzie, w ogrodzie, po kolana we wodzie, hej. Po trzecie obczajone nowe potencjalne miejscówki na przyszły sezon, niestety dość daleko, więc w razie czego tylko wypad rowerowy. Efekty estetyczno-emocjonalne, to oczywiście kadry z lasu, w tym zagajnika modrzewiowego, gdzie szarość gołych pni i gałęzi kontrastowała ze złoto-pomarańczowym dywanem, który z daleka wyglądał jak piasek. Wałęsając się pieszo-rowerowo przez kolejne 2 godzinki po lesie, zaczęłam się zastanawiać, czy zasugerowana gestem diagnoza mojego M. nie jest jednak godna przemyślenia…