Lało u mnie cale pół nocy, jak nie dłużej. Wczoraj przyszła nad moje równiny całkiem zgrabniutka burza. Już na samą myśl jak to może w lasach wyglądać zrobiło mi się całkiem przyjemnie. Ranek nie całkiem pogodny po tych obfitych deszczach, ale taki sobie z delikatnym deszczykiem..........
Co robić pomyślałam, ano nie ma co się zastanawiać tylko przeciwdeszczówka i do lasu. Poranek chłodniusi i przekropny. Temperatura normalna czyli 18 stopni. Do lasu wtańczyłam z otwartą przyłbicą. Jakaż to rozkosz była podreptać po zalanych wodą duktach. Po nasączonym deszczem jak gąbka mchu. To nic, że adidaski już po 10 minutach kontaktu z podłożem podziękowały za współpracę pijąc wodę jak gąbka. Skarpetki nie gorsze też robiły co mogły pijąc wodę do oporu. A ja - cała w skowronkach. Choć te skowronki leśne i inne ptactwo pozamykały wszystkie dzioby. A tu jeszcze więcej przyjemności. Co rusz a to tu a to tam coś nowego w mchu i listkach się mym oczom pokazywało. Były czernidlaki, podróżniczki,
gołąbek- jeden bo jeden, ale za to całkiem sporych rozmiarów. Zdarzały się małe pojedynczo i w zgrupowaniach purchawki. Szczęścia dopełnił przepiękny, pierwszy w tym sezonie rurkowiec we własnej wspaniałej osobie. Urósł sobie tak od niechcenia na skraju -
piaskowiec modrzak. Na takim bezgrzybiu jak u mnie to dopiero była frajda. Radość na całego. Sprawiłam mu fanfary, sesyjkę i biedaka pozostawiłam samotnego w lesie z gorącą prośbą aby postarał się o inne najlepiej borowe towarzystwo. Powietrze cudowne, wilgotne przepełnione zapachem całego lasu, wilgocią ściółki dopełniło szczęścia. Aż miło było popatrzeć na wszelką roślinność tę wybujałą, jak i tą mniejszych rozmiarów wyprostowaną, napita do syta wodą i dumnie spoglądającą w dal. Spacer c u d o w n y. To nic, że prawie wykąpałam się w lipcowym cieplutkim deszczyku. Tego wypadu- dość długiego bo w lesie ponad trzy godzinki i na liczniku prawie 7 km- długo nie zapomnę, a jutro też ma popadać. Już się cieszę- serdecznie pozdrawiam :)