Ostatni, wiosenny (?) w tym roku wypad do lasu "zaptaszkowany" ✔. 10
borowików szlachetnymi zwanymi, 2 usiatkowanymi, 2
podgrzybki przydomkiem brunatne oznaczone, 4 jako
zajączki powszechnie znane i
kurki (dużo) gdzieniegdzie liszkami mianowane.
Ceglasie natomiast wiadomość mi zostawiły, że o suchym pysku stać nie będą i idą szukać bardziej gościnnego miejsca. Trop do Gliwic i Brennej prowadzi;-)
Wynik może na kolana nie powala, ale z pewnością mój honor grzybiarza ratuje :) Bo nie powiem, nie łatwo było takowy osiągnąć. Na upartego szwędać, pałętać po lesie się trzeba, po trzykroć każde drzewo okrążyć, pod każdy krzaczek nie krzaczek zaglądnąć, na jagodziny "z góry" patrzeć, oczy wcześniej oczywiście "naostrzyć", karku pochylić, garba na plecy wywalić i szukać szczęścia, które grzybem się zwie. Ale ja właśnie tak lubię, łatwizna dla każdego jest, choć i ja z niej często korzystam jak wysyp jest, to się wie, i wcale a wcale przeciwna jej nie jestem, poszlaleć też oczywiście uwielbiam. Różnica jedynie w satysfakcji jest. Nieskromnie dodam, że "behawior" grzybów w moim lesie mam rozpracownay na maxa, być może to jest mocna strona moich grzybowych wypraw. Najważniejszym czynnikiem jest jednak deszcz, bez którego moje tajne relacje z grzybami do skutku by nie doszły.... i tu pies jest pogrzebany;-)))