Wielki Błękit usadził swoje, najwyraźniej zmęczone, dupsko równiutko w centrum naszego pięknego kraju. Źle gadam. Usadziła - przecież to babsko podłe jest, bo nie znam żadnego faceta z równie dużym zapasem sadyzmu i francowatości, za to baby z bloków – a i owszem. Tępa dzida! No i rów od dupska wypadł równo na ulubionych podłódzkich lasach; i na tym mniejszym i na tym większym. Ciemność widzę (jak to w rowie, nie?), bo zbiorów tłuściutkie, okrąglutkie zero. ZERO! Ni we mchu, ni w igliwiu, ni w jagodzinach, ni w trawie. Ni w sosnach dorosłych, ni w zagajnikach liściastych. No i niby habeas corpus mi mówi, że kilometry uczynione slalomem między drzewami to samo zdrowie, dobro i odpoczynek (za wyjątkiem łydek, obtartych przez kaloszki; swoją drogą, co za wynalazek, te wytłoczki kropkowane wewnątrz skądinąd dystyngowanego obuwia), aliści zmaltretowana psyche protestuje w głos wk... pardon, zdenerwowana w sensie, odpornością przyrody na stan alarmowy w kartkach kalendarza. Niby przed nosem wystartował mi jastrząb, prawie mogłem go dotknąć, pokazał się w całej krasie, zanim skrył się za skrajem starodrzewu, ale nawet mi ręka z zaskoczenia nie drgnęła w kierunku kieszeni z komórą. Niby znalazłem kilka
gołąbków, ale co to za atrakcja przy rurkowych... Na pociechę – to jest ten czas, kiedy należałoby trzymać rękę na pulsie i codziennie kontrolować sytuację, bo las czeka. Opity wodą, pełny, jeszcze częściowo zielony, choć już zażółcony i zaczerwieniony, czyha na parę ciepłych dni i nocy. Jak się uda, eksploduje urodą
czarnych łebków, jak się nie uda – cóż, żegnaj sezonie:- ( Choć oczywiście takiej myśli do siebie nie dopuszczam. Pozdro dla reszty częściowo realistycznych optymistów. I z kronikarskiego obowiązku odnaleziony w gęstwinie grzybek. Lekko fajansiarska nagroda pocieszenia dla gupiego ja:- P