Po przeczytaniu waszych licznych podsumowań tegorocznego sezonu grzybowego postanowiłam też i ja podsumować swój sezon. Nie będzie to jednak typowe podsumowanie, bo i ja nie jestem typowym grzybiarzem. Z kilku powodów. Nie chodzę do lasu często, co najwyżej 2-3 razy na miesiąc, nie zrywam się o świcie, chodzę w weekendy, "po kościółku", nieraz przy okazji wycieczki rowerowej, pieszej, spacerów po okolicy, w której mieszkam. Do najbliższego lasu mam jakieś 10 minut pieszo i po prostu wpadam tam czasem dla relaksu, gdyż uwielbiam naturę, nie tylko lasy, ale też góry, morze.
Poza tym nie mam swoich ulubionych lasów, miejscówek (no może poza kilkoma). Z tego względu nigdy nie udaje mi się uzbierać jakichś znaczących ilości grzybów, a wasze zbiory często przyprawiają mnie o zawrót głowy. Mi się udaje uzbierać co najwyżej na kilka sosików i odłożyć jedną porcję specjalnie na Święta Bożego Narodzenia, to wszystko. Na dodatek pochodzę z rodziny, która mykofobię odziedziczyła wraz z nazwiskiem (wiadomo Grzybowscy), więc i tak uchodzę za dziwoląga, który nie wiadomo czego szuka po tych lasach. Mamie to już przestałam nawet chwalić się zdjęciami, bo dostawałam odpowiedzi "błagam cię tylko nie jedz tych grzybów", wiadomo, że każdy grzyb który nie jest borowikiem ani podgrzybkiem, jest na pewno sromotnikiem, nawet jeśli jest to
kurka;) Jednak ten rok był dla mnie wyjątkowy, jeśli chodzi o grzyby, gdyż udało mi się poznać tak wiele gatunków, jak jeszcze nigdy wcześniej i to jest dla mnie źródłem wielkiej, całosezonowej radości. A więc teraz po kolei. Sezon nieoczekiwanie rozpoczął się w środku zimy, gdy będąc w odwiedzinach w Sandomierzu zajrzałyśmy z siostrą do zarośniętej części ogrodu mojej mamy i na drzewach bzu czarnego znalazłyśmy grzyby, które mi przypominały uszaki. Przemyciłyśmy do domu z obawy przed mamą, posprawdzałyśmy w książkach i w necie, moja siostra, wegetarianka i miłośniczka kuchni azjatyckiej, zdecydowała się wypróbować na sobie, przeżyła.... idealne, polskie mun. W kwietniu w okolicy Świąt Wielkanocnych zajrzałam w miejscówkę smardzówkową - no były, i to na masę, naliczyłam ok. 200 sztuk pięknej smardzówki czeskiej, potem zrobiło mi się zimno i wróciłam. Parę lat temu, gdy nie wiedziałam, że są chronione, to nazbierałam na parę słoiczków, były przepyszne. Tym razem nie zbierałam, bo już wiedziałam, chociaż ja nie wiem, czy bardzo by się coś stało, gdybym trochę podebrała, jak myślicie? Tak w ogóle to nieraz widziałam wasze zbiory siedzuniowe, a też jest chroniony... Potem nic, nic, nic. Nie wiedziałam, że coś można sensownego znaleźć późną wiosną i wczesnym latem, niezłe dyletanctwo, co nie? No i sierpniowe wakacje, w dużej części spędzone na Podhalu, a dokładniej w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej i samego Zakopanego. Złaziliśmy góry wzdłuż i wszerz, i właśnie w Tatrzańskim Parku Narodowym czekała mnie cudna niespodzianka - nieprzebrane ilości
rydzów, a dokładnie to chyba
mleczajów świerkowych lub jodłowych, no bo świerków i jodeł tam w bród, a sosny jak na lekarstwo. Niestety nie sprawdziłam, które to były. Nie zbierałam, no bo rezerwat, zresztą na kwaterze nie chciałoby mi się ich przerabiać. Ale wsuwałam w restauracjach;). Przebitka cenowa jak się patrzy;) Wrzesień to wreszcie poważny wyjazd "na grzyby", bo przecież trzeba mieć na święta... Pojechaliśmy do lasu w Rudniku koło Suchej, bo to taki las, gdzie nawet niedzielni coś znajdą. Nie było niestety w ogóle
ceglasi, a to zwykle one robią u mnie za grzyby świąteczne, na borowiki nie ma szans, zawsze ktoś mnie ubiegnie, a te chyba u niektórych ludzi funkcjonują jako szatany, więc zwykle były, tym razem nic, cóż, może to taki rok. Ostało się trochę
kurek w odmianie fioletowej,
kolczaki obłączaste, które zawsze ratują grzybobranie,
maślaki modrzewiowe, no i nowe odkrycie,
gąsówka fioletowawa, która tym razem zrobiła masę w koszyku. Mimo mojej mykofobii po obejrzeniu jej na wszystkich portalach, w książkach, jej zarodników pod mikroskopem, w końcu zdecydowałam się ją zjeść, przeżyłam... Całkiem smaczna, chociaż trochę też zakisiłam i tu jest duża różnica na korzyść
gąsek,
gąsówka po prostu daje takim kwiatowo-lawendowym zapachem, no jakby się jadło mydło;) Ale na gorąco pyszna. Było też trochę
opieniek, ale mniej niż zwykle, no i inna nowość,
pieprznik trąbkowy, też na masę, poza tym pojedyncze borowiki, chyba usiatkowane, z białą siateczką oraz szlachetne. Wrzesień to też wycieczka rowerowa w nadleśnictwie Kopce, która zaowocowała niespodziewanie sporymi zbiorami grzybów, przede wszystkim cieszę się z
lejkowców, których pod bukami rosły ogromne ilości, aż mąż musiał wracać, żeby przyprowadzić samochód, bo nasze koszyki na bagażnikach nie dały rady. Nigdy nie widziałam wcześniej tych grzybów i po wyglądzie złamanego grosza bym za nie nie dała, ale w rodzinie męża, na lubelszczyźnie, nazywało się je kominkami i jadło w pierogach. Przywieźliśmy je, mąż był pewny, że to one, więc przetestował, przeżył... Świetne, przepyszne, w mojej pierwszej piątce smakowej. Tym razem one były do świątecznych pierogów. Wtedy w lesie było w ogóle dużo grzybów, od
kolczaków rudych,
kurek,
purchawek,
gąsek, po wiele nietypowych jak choćby dzieżki i
czarcie jaja, których ja nigdy nie zjem, no sorry, nie można zjeść czegoś co tak będzie cuchnąć nawet w przyszłości. Dużo też było różnych niejadalnych i trujących, tylko
podgrzybków i
borowików jak na lekarstwo, teraz już wiem dlaczego, wszystkie wylądowały w waszych koszykach;) We wrześniu w końcu też zmierzyłam się z sukcesem z
gąską liściowatą i
gąską niekształtną, które już znajdowałam, oznaczałam i wyrzucałam wiele razy wcześniej (mykofobia się trudno leczy, ale dzięki wam jest z każdym dniem lepiej, myślę, że skończy się wtedy, gdy zjem w końcu
kanię, bidulę, która zawsze w lesie wydaje się
kanią, i w domu wydaje się
kanią, i pod mikroskopem wydaje się
kanią i jako
kania ląduje w kompoście). Jednak we wrześniu najważniejsze było wykupienie abonamentu na tym portalu. Mąż kupił, by sobie poczytać coś bardziej szczegółowego, zupełnie bez intencji pisania czegokolwiek, bo on jest takim pasożytem internetowym, posiąść wiedzę, ale od siebie nic nie dać. No ale ja się tu zadomowiłam i cóż... dziekuję Wam wszystkim za ogromną i chyba niestety nietypową już w internecie serdeczność, życzliwość i chęć pomocy, za próbę ratowania mnie przed zjedzeniem zdziczałych
opieniek i przede wszystkim za ogrom wiedzy i pasji. Czuję się trochę, jakbym weszła do katedry albo biblioteki z nagromadzoną od wieków wiedzą. Jest co poznawać i chyba życia nie starczy, wspaniale. Październik już nie był tak grzybny jak wrzesień, ale nigdy nie wracałam na pusto, trafiały się
kozaki, trąbki,
kurki,
kolczaki,
maślaki,
gąski,
opieńki i szczątkowe ilości
podgrzybków, te ostatnie okropnie robaczywe. W listopadzie niestety miałam wypadek rowerowy, zerwane więzadło w kolanie i to już był koniec jakiegokolwiek grzybobrania, chociaż mąż znajdował trochę
wodnichy,
boczniaków. U nas w ogrodzie wyrosły
maślaki zwyczajne. W połowie grudnia mój pierwszy spacer po wypadku w miejscówkę uszakową okazał się sporym sukcesem, więc rok grzybowy zakończył się piękną klamrą. I to tyle podsumowania. Najfajniejsze było to, ile nowych grzybów poznałam. I jeszcze cieszę się tym, że całą rodzina ma wspólne hobby, bo do nas dołączyły też dzieci. Zwłaszcza mój 8-latek zakochał się w tej dziedzinie wiedzy, w lasach szuka najbardziej zakręconych grzybów i próbuje je oznaczyć, a przewodnik naszego Admina przeczytał wiele razy od deski do deski, wręcz śpi z nim i sam próbuje napisać swój😉 Daje się jeszcze wkręcić grzybasom, bo jest mały i naiwny, ale wiedzę teoretyczną ma już większą niż ja i tak powinno być. Pozdrawiam i darz grzyb!