Coś wreszcie ruszyło... Las iglasty (generalnie przemieszczanie się drogami, przecinkami, pojawiają sie młode "prawe" zdrowiutkie bez "mięsa". Starsze osobniki kondycja 50% / 50%.
podgrzybki tzw. "miszung" - podsuszone (obecnie dość mocno podlane) starsze osobniki na "cienkich" nogach i pierwsze "grubaski" do słoja. Kilka
koźlarzy pomarańczowożółtych,
koźlarzy babek. I co mnie troche zaskoczyło -
zielonek....
Na początku trzeba się zwlec z wyra... godz. 5.00 po 4 godz. snu (walka z samym sobą okrutna), gdyby nie małżonka pewno bym dzban wpakował w poduszke i dalej kimał. Potem półtorej godz. jazdy. Wchodzimy do lasu, wilgotno ale bez przesady. Po 15 minutach jakby ktoś
kurek odkręcił i to nie, że przyleje tyko siąpi raz mocniej raz słabiej. Po godzinie bluza mokra, z czapeczki zaczyna kapać, w butach (po co brać kalosze...) chlupie, ale "zbiory" rekompensują warunki. Generanie nie trzeba było szukać 99% albo stało na środku drogi albo na obrzeżu. Gdzieś po godzinie zaczęło już nie siąpić ale miejscami dość solidnie "podlewać". No i ci natrętni mieszkańcy lasów - strzyżaki sarnie i komary. Dramat - do ucha, do nosa, pod bluze, do pasczy, na karku. W pewnym momencie głupiejesz bo nie wiesz czy to co czujesz zaraz cię rąbnie czy to kropla wody. W ostatniej godzinie to już lało dość solidnie... ale do czasu. Dotarliśmy do auta, przebraliśmy się, "odpalamy wrotki" i co... deszcz ustał i pokazało sie nawet na chwile słonko... No cóż taki lajf:-)